Zakręciła kogutem
Około godziny 20.30 do portiera naszego ośrodka zadzwoniła pielęgniarka z izby przyjęć i zapytała, czy może przywieźć człowieka do noclegowni. Poinformowano ją, że noclegownia działała do końca marca, a teraz przyjmujemy jedynie ludzi ze skierowaniami z ośrodków pomocy społecznej - mówi Zenon Stube, kierownik Arki N. w Sudole, gdzie przebywają bezdomni poddający się programowi readaptacji społecznej, która pomaga im znaleźć pracę i zdobyć własne lokum. W okresie zimowym mogą tu nocować także ci, którzy potrzebują jedynie schronienia przed mrozami. Pielęgniarka przyjęła nasze wyjaśnienia ze zrozumieniem i rozłączyła się - dodaje Stube.
Około godz. 23.20, jak zapisał portier w książce raportowej, do zamkniętej bramy Arki N. podjechała karetka ze zgaszonymi światłami. Po chwili włączył się kogut. Ludzie w tym czasie oglądali galę boksu. Wyjrzeli przez okno, a niektórzy postanowili wyjść na podwórze zobaczyć, co się dzieje - opowiada kierownik. Karetka drugi raz włączyła koguta, a kiedy portier i jeszcze dwóch mieszkańców ośrodka szło w kierunku bramy, nagle ktoś wyszedł z karetki, a ta szybko odjechała. Przed bramą stał niejaki Dariusz S., niegdyś mieszkaniec Arki N., korzystający tej zimy z tutejszej noclegowni, w której był ostatni raz 11 marca. Miał obandażowaną głowę. Portier zaprowadził go ośrodka, a zastępca kierownika zezwolił na przenocowanie na wersalce w holu. Rankiem S. poszedł znów błąkać się po mieście i do dziś nikt go nie widział.
Kierownik Stube jest oburzony działaniem pogotowia. Nie może tak być, że podrzuca się nam osobę, która być może potrzebuje pomocy, a w każdej chwili może się jej coś stać - dodaje. Jego zdaniem pogotowie mogło przyjechać i na miejscu uzgodnić sprawę. S. byłby z pewnością przenocowany. W pogotowiu uważają, że sprawa została wyolbrzymiona. Jego szefowa lek. med. Elżbieta Wielgos tłumaczy, że 6 kwietnia wieczorem otrzymano zgłoszenie mieszkańca ul. Słowackiego, który zauważył mężczyznę leżącego na chodniku. Jak się okazało, podczas upadku rozbił sobie głowę. Karetka po opatrzeniu przewiozła go do szpitala, gdzie został poddany badaniu ortopedycznemu. Lekarz ortopeda ocenił, że jego stan jest stabilny i nic nie zagraża jego życiu, więc mógł po prostu wyjść ze szpitala, jak większość pacjentów, którym nic nie grozi - dodaje dr Wielgos. W izbie przyjęć zdecydowano jednak, by odwieźć go do Sudoła. Tam, jak wynikało z dokumentów, S. był zameldowany. Przyznają jednak, że nie sprawdzano ważności meldunku. Ten zaś był zaś nieaktualny.
Karetka nikogo nie podrzuciła. Kiedy podjechano pod bramę okazało się, że jest zamknięta. Uznano, że sygnał kogutem sprawi, że ktoś wyjdzie. Kiedy tak się stało, pacjent Dariusz S. po prostu wyszedł, a karetka odjechała - kończy E. Wielgos.
(waw)