Usprawiedliwienia
Dzisiaj parę słów na temat sztuki uzasadniania własnych błędów. Sześciolatek, który nie zauważył lampy ulicznej, rozcierając guza wykrzykuje: „co za głupek postawił tu ten słup?”. Kiedy trochę podrośnie, być może podzieli się z rodzicami strasznym odkryciem, że pani do matematyki (polskiego, rysunków...) się na niego uwzięła. Rodzicom łatwo jest zgodzić się z taką teorią. Dzięki temu mogą zachować dobre samopoczucie: wszystkiemu winna jest nauczycielka. Odpytuje ich dziecko, domaga się, by było obecne na lekcji, a nawet ośmiela się sprawdzać jego zadania domowe. Wystarczy nieco posłuchać siebie i innych, by dojść do wniosku, że wielu z nas, w sztuce usprawiedliwiania niepowodzeń, osiąga klasę mistrzowską. Nic dziwnego - doskonalimy się w tym od momentu, w którym potrafimy połączyć w jedno przyczynę i skutek. Systematyczne ćwiczenie czyni mistrza.
Powszechne zastosowanie znajduje technika „bo...bo”. Jest ona bardzo prosta: opisując sytuację wykorzystujemy cenne zalety wyrażenia „bo”. Świetnie to robią komentatorzy telewizyjni, opisujący porażki naszych sportowców (bo śnieg jest dzisiaj mokry, bo piłka jest śliska, bo boisko grząskie, bo...).
Sztukę szukania zewnętrznych przyczyn niepowodzeń każdy opanował na swój sposób. W gruncie rzeczy, jest to bardzo przydatna umiejętność. Ułatwia przeżycie porażki, pozwala zmniejszyć ból. Działa jak środek znieczulający.
Ze środkami znieczulającymi jest jednak pewien kłopot. Jeżeli stosujemy je regularnie, przestają działać. Konieczne jest zwiększanie dawki. Może to nawet doprowadzić do uzależnienia. Zwykle też nie zwalczają one choroby. Trudno jest wyleczyć ząb przy pomocy tabletek przeciwbólowych. Takie same są efekty skutecznego usprawiedliwiania się. Wyobraźmy sobie praktyczne zastosowanie techniki „bo...bo”. Rozmawiamy z człowiekiem, który właśnie po raz osiemnasty oblał praktyczny egzamin na prawo jazdy. Dlaczego?
Bo padał śnieg i nie widać było linii, bo uczyłem się na innym samochodzie, a zdawałem na innym, bo egzaminator był niesprawiedliwy (czepiał się wszystkiego), bo byłem głodny (długo czekałem na egzamin),
bo było ślisko (powietrze było rozrzedzone), bo... bo...
Niesamowite, że to wszystko powtórzyło się 18 razy z rzędu. Ten człowiek naprawdę jest pechowcem. Może dlatego nie chcą mu dać prawa jazdy? Nikt nie chce mieć go na sumieniu.
Chroniąc się przed wstrząsającym odkryciem: „nie umiem jeździć” - opisany kandydat na kierowcę, z godnym szacunku uporem podejmuje kolejne próby udowodnienia sobie (i innym), że umie. Co by się stało, gdyby w pewnym momencie powiedział: „nie ma sensu się usprawiedliwiać: nie umiem jeździć - potrzebuję na naukę więcej czasu niż inni”? Pewnie byłoby to bardzo bolesne. Przez jakiś czas. Ale wiedza o tym, że czegoś się nie umie, to odważny krok do tego, by się nauczyć. Pewnie kilka dodatkowych jazd z instruktorem załatwiłoby sprawę.
Wyobraźmy sobie, że nasz kandydat za 19 razem zdaje. Dlaczego?
Bo nie było śniegu i wszystko było widać, bo zdawał na takim samym samochodzie na jakim się uczył, bo egzaminator był sprawiedliwy i wyrozumiały...?
Oczywiście, że nie. Zdał dlatego, że umie jeździć!
Roman Walczak